*spoilery* Przykro mi to mówić, ale nie uważam SW za godne zakończenie tej całej wielkiej przygody. Finał epickiej sagi przypominał finał każdego z tomów - gdy już nie ma nadziei, gdy już wszystko zawodzi, Richard kmini sposób, który jest absurdalny i niezrozumiały, ale wystarczy rzucić kilka pojęć jak ,,magia", ,,zaświaty", ,,miecz" i wszystko niby gra. Nie, nie gra. Istnieje milion pytań i niedociągnięć - czy dusze podróżujące w klindze miecza, który związany jest z Richardem, w sylfie nie powinny ulec jakiemus uszkodzeniu, odesłaniu do zaświatów? Czemu Richi przebywający w zaświatach gada sobie z Warrenem, a np. ze swoją zmarłą matką nie? Albo z ojczymem? Szczerze to konstruujac takie zakończenie, można było zrobić cokolwiek... np. - Richard w zaświatach zmienił swój dar, dzięki czemu mógł go swobodnie używać, następnie wrócił i swoją super mocą wszystkich spalił - i na to m.in. czekałam, finalnej epickiej bitwy... Ale wiadomo, nie da się czegoś takiego zrobić na 300 stronach, z czego 150 to opis korytarzy, jaskiń, krzaków, schodów, korytarzy, pustych pomieszczeń, korytarzy itd. itd. Książkę czytałam wręcz pożerając strony i fakt była dobra sama w sobie, nawet nie czepiam się wątku rachuby zmierzchu, przesunięcia gwiazdy, bo o dziwno wszystko mi się tu zgadzało, wielki plus dla Terrego, że obarczył te trzy ostatnie części nienaciąganym sensem... czego nie można powiedzieć o stricte zakończeniu. Boli rozstanie z serią. Boli zakończenie. Nawet boli mnie, że Richard wesoło zmartwychwstał - genialna postać, wszyscy ją uwielbiali, ale właśnie żal po jego stracie byłby lepszym elementem zwieńczenia serii, niż setki niedopowiedzeń.
|